Włamanie w szkole, proszę się ubierać!
Noc z 12 na 13 grudnia, trochę po północy. Leżę już w łóżku, jeszcze nie zdążyłem usnąć, a słyszę pukanie do drzwi. To zupełne zaskoczenie, o tej godzinie? Podchodzę do drzwi i pytam „kto?”. „Milicja” – słyszę. Otwieram, w drzwiach stoi dwóch mężczyzn.
– Jest włamanie do szkoły, niech pan jedzie – rzuca jeden z nich. – Zakładam ubranie i wychodzę. Na dworze mróz, ulice pokryte śniegiem. Pod blokiem stoi milicyjna karetka i sześciu kolejnych milicjantów, tym razem w mundurach. Wsiadam. Jedziemy ulicą Belwederską, aż pod komendę – wtedy mieściła się przy ulicy Sienkiewicza, naprzeciwko zamku. Funkcjonariusze wprowadzają mnie do środka. W pomieszczeniu kilkanaście osób, w tym ubrany w bardzo elegancki niebieski garnitur esbek.
– Jest pan tymczasowo aresztowany – beznamiętnie mówi do mnie komendant. Dostaję do podpisu kartkę. Oglądam z obydwu stron – czysta. Mam podpisywać in blanco?
– Zostanie pan odprowadzony do miejsca odosobnienia – pada zdanie, a mundurowi już prowadzą mnie do celi. W środku materac, za chwilę donoszą mi koc.
Czy to już koniec?
Jesteśmy razem z Edwardem Kamińskim, szefem struktur „Solidarności” wśród nauczycieli. Przed nami dwóch funkcjonariuszy. Celują w nas pistoletami maszynowymi PPS. Mówią, że mają pozwolenie, by w razie zagrożenia strzelać. Stoimy bez ruchu. Strach jest prawie nie do wytrzymania. Myślę, że naprawdę są tu po to, by nas zabić.
– To już chyba koniec – mówię do Kamińskiego, gdy znów nas wiozą. Jest tak samo przerażony jak ja, resztę drogi nie odzywamy się nawet słowem. Droga jest długa, w samochodzie zimno. W końcu stop. Wysiadamy. Wokoło las, a przed nami barak, okna okratowane. W środku mnóstwo działaczy Solidarności. Zabierają nam sznurowadła, paski, nawet gumy z majtek i kalesonów.
Mógłby pan dla nas pracować
Pierwszy kontakt z SB to 6 stycznia. Naprzeciw mnie siedzi elegancki mężczyzna. Prawie miesiąc siedzę i dopiero teraz dowiaduję się za co. Funkcjonariusz pokazuje dokument – decyzję o internowaniu. „Mógłby powodować antypaństwowe wystąpienia” – czytam.
Za drugim razem przesłuchuje mnie znajomy, jego siostrę uczyłem w szkole.
– Możemy coś wymyślić i wyjdzie pan z więzienia – słyszę. – Musi pan tylko coś dla nas robić. Nie chodzi o to, że mamy panu płacić, ale obraca się pan w kręgach nauczycielskich. Czasem mówiłby pan nam na przykład o czym rozmawiają, co robią.
To śmieszne. – Nie nadaję się do tego – mówię od razu, bo chcę mieć to już za sobą.
– Oj, to może pan jeszcze posiedzieć – dodaje funkcjonariusz, ale już nie nalega. Odpuścił.
Trafiam na niego jeszcze raz, w marcu, kiedy wychodzę na wolność. Z Mielęcina, gdzie nas trzymali, do Łęczycy jest prawie 100 km.
– Nawet bym pana podwiózł, bo akurat jadę, ale zabieram kolegę – mówi mi jak gdyby nigdy nic. Razem z Kamińskim szukamy taryfy. Taksówkarz zgadza się zawieźć nas za 100 złotych. Wróciłem do pracy w szkole, później zostałem przeniesiony z Technikum Łączności do Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych, gdzie pracuję do dziś.