Bo największa magia i czarnoksięstwo dzieją się w samych szkołach. Od dobrych kilku (lub nawet kilkunastu) lat wszyscy, jak jeden mąż, narzekamy na poziom edukacji w polskich szkołach. Każda grupa, która narzeka, szuka jednego arcywroga odpowiedzialnego za taki stan rzeczy. I z tym się zgadzam. Poziom edukacji nie jest wybitny. Ale, czy to tylko i wyłącznie wina nauczycieli?
Na podstawie własnych doświadczeń, obserwacji i wiedzy zaczerpniętej z opowiadań znajomych, dochodzę do wniosku, że nie. Wszyscy, czyli rodzice, dzieci i nauczyciele, maczamy palce w sukces ucznia, jak i jego porażkę.
Nie jestem rodzicem (przynajmniej nic o tym nie wiem), ani nigdy nie miałem ambicji, aby być nauczycielem. Wiem jedno – to nigdy nie jest łatwa rola. Są niestety sytuacje, kiedy to rodzic wyrządza większą krzywdę dziecku, niż zły nauczyciel. Bo rodzic chce być dumny ze swojego dziecka. Traktuje dziecko jak bezcenny skarb (to normalne) i nie dopuszcza do siebie sytuacji, kiedy obca osoba nie tylko obniża wartość skarbu, ale również ustala cenę – na koniec roku maksymalnie trója.
Ojj, to boli. Przecież moje dziecko w przyszłości będzie prezydentem lub papieżem. Więc z jakiej paki ma mieć tróję z przyrody?! Rozumiecie, co mam na myśli? I czasem, to ładowanie, często swoich niespełnionych ambicji, w dziecko, powoduje, że ono też jest uwięzione w pewnym schemacie.
Z drugiej strony natomiast, mamy dzieci, które, niezależnie od ambicji rodziców, zrobią wszystko, aby się wykpić z problemu. Dostałem lufę z kartkówki? Wina nauczyciela, po co takie trudne pytania dawał. Czemu nie zapowiedział, tylko kazał wyjąć kartki? Lufa z powodu braku pracy domowej? Przecież ten kretyn nic nie mówił o pracy domowej! Lufa z odpowiedzi? Ale mamooo… nauczyciel miał pytać Bartka, ale jego nie było w szkole, to spytał mnie! Skąd mogłem wiedzieć, że będzie mnie akurat pytał?! Przecież są inne dzieci! Uwziął się na mnie!
I jak ma rodzic nie uwierzyć dziecku, które z miną smutnego szczeniaczka i oczkami wielkości płyt chodnikowych oświadcza, że to nie jego wina?
Mam tu na myśli wczesne etapy edukacji, czyli szkoła podstawowa i gimnazjum, gdzie zarówno rodzic, jak i nauczyciel muszą znaleźć złoty środek dyplomacji. Aby rodzic miał pewność, że jego pociecha nie jest ofiarą prześladowań nauczyciela, a nauczyciel miał pewność, że rodzic rozumie, że dziecko w przyszłości wybitnym fizykiem nie zostanie.
Później do gry wchodzi szkoła średnia, gdzie uczniowie powoli zaczynają decydować o swojej przyszłości i muszą ponosić bezpośrednią odpowiedzialność za swoje decyzje. W skrócie – wrota dorosłości. Jednak, co udowodniono naukowo, nie wszyscy dorastamy wraz z wiekiem i odbiorem dowodu osobistego zaświadczającego naszą pełnoletność.
I tutaj również pojawia się problem, bo nikt nie lubi, kiedy ktoś udowadnia nam naszą niewiedzę. Kiedy ktoś publicznie wytyka błędy w rozumowaniu, co czyni z nas półgłówka na forum klasowym. A ile osób jest w stanie, po latach patrząc na sytuację chłodnym okiem, stwierdzić, że w szkole średniej mogli inaczej podejść do danego przedmiotu?
Nie chcę być tutaj adwokatem nauczycieli, bo sam nauczycielem nigdy nie byłem, więc ciężko jest mi się wczuć w rolę. Staram się na to patrzeć z perspektywy ucznia, bo wiem doskonale, że za lwią część ocen odpowiadałem sam. Często kombinując w najgłupszy sposób. Dlatego uświadamiam sobie, że za moją pomyślną przyszłość nie odpowiada tylko i wyłącznie wybór dobrego gimnazjum, szkoły ponadgimnazjalnej, czy szkoły wyższej. Owszem, mogą okazać się pomocne, a dobry nauczyciel może mnie odpowiednio zmotywować, ale nie są to jedyne czynniki ostatecznego rachunku.
Pisząc o tym, przypomniało mi się, jak urząd miasta zorganizował szkolenie dla nauczycieli w domu kultury. Byłem, widziałem, słuchałem… Szczerze? Nie będąc nauczycielem, wiem, że ludzie prowadzący to szkolenie (bez wątpienia profesjonaliści i osoby doświadczone) nie powiedzieli absolutnie nic nowego, ani odkrywczego. Mówili o podejściu do ucznia, wyglądzie szkoły (włącznie z kiblami), zaangażowaniu rodziców… czyli coś, co wszyscy wiemy.
Bo tak naprawdę wszyscy doskonale wiemy, że jest źle. Wiemy doskonale, kto za to odpowiada. I wiemy doskonale jak się do tego zabrać, aby stan edukacji naprawić. Czyli, niech za naprawę weźmie się ten, na kogo wskażemy palcem. A może by tak, w myśl słów Fisza, chcąc naprawiać świat (w domyśle edukację), zaczniemy od siebie?