Często sama opozycja dzieli się na pewne subgrupy, gdzie jest podział na dyplomatów i krzykaczy. Dyplomaci chcą na spokojnie rozmawiać z władzą, patrzeć jej na ręce i mówić „nie”, wtedy, kiedy uznają to za słuszne. Potrafią współpracować z władzą, jeśli widzą pewne punkty wspólne, ale kierują się rozsądkiem i wiedzą, że na pewne rzeczy nie mogą się zgodzić. Jakie względy nie pozwalają im na aprobatę działań władzy to już osobna kwestia.
No i są też krzykacze, którzy z powodu wewnętrznych zasad negują wszystko co się rusza, bo przecież ich racja jest „najmojsza”. Nie liczy się efekt, nie liczy się poparcie, liczy się to, że władza nie ma racji, działa na szkodę wyborców i ma podpisany pakt z Mefistotelesem. Tak po prostu. Z czystej zawiści i głupoty trzeba zarżnąć watahę, zastosować jakieś brudne zagrywki i odebrać koryto. Kierują się moralnością Kalego, choć i z tym bywa różnie.
Dostało się opozycji, a co z władzą? Otóż, moim zdaniem, siła władzy zależy od siły opozycji. Jeśli opozycja jest zwarta i silna, władza może mieć bardzo poważny problem z argumentacją swoich racji. Natomiast, jeśli w opozycji liderują krzykacze, władza tak naprawdę nie ma politycznego problemu. Krzykaczy można bardzo szybko zanegować, zdyskredytować i ośmieszyć. Generalnie – jeśli coś się nie uda, zawsze zwala się winę na opozycję. Bo ma czelność być i nie mieć racji.
Jednak te gierki polityczne, które momentami przypominają partię w warcaby graną przez sześciolatków mają jedną, ogromną wadę. Nie przynoszą korzyści dla nikogo. Te głupie podziały powodują powstanie zasłony dymnej dla rzeczywistych działań, a raczej ich braku. W tych rozgrywkach nie ma dobrych i złych, są po prostu ludzie, którzy na pustych hasłach unoszą się jak bania na wodzie. No, ale ta bania ma to do siebie, że pozostaje pusta.