Zostańmy na chwilkę przy obecnym układzie – czyli to my wybieramy radnych i burmistrza. Wybory wygrywa komitet Wolna Łęczyca, który ma większość w radzie, a burmistrzem zostaje kandydat także z Wolnej Łęczycy. No i baja, po zawodach. Chłopcy i dziewczyny mają większość i cztery lata na udowodnienie, że ich wybór nie był złym wyborem.
Przyjmijmy teraz wariant taki – większość radnych jest z Wolnej Łęczycy , ale burmistrzem zostaje kandydat ze Swobodnej Łęczycy. Co się dzieje? Cóż, wszyscy mają problem i to od nich tylko i wyłącznie zależy, co z tym fantem zrobią.
Bo może być tak, że burmistrz ze Swobodnej Łęczycy zostaje niewolnikiem większości i musi robić jak mu każą. Albo w drugą stronę. Może chcieć zrobić coś po swojemu, ale Wolna Łęczyca blokuje mu wszystkie pomysły.
Z czym mamy wówczas do czynienia? Z burdelem, tak to sobie określę. Ani jedni, ani drudzy nie zrealizują swojej wizji i będą robili wszystko, aby w następnych wyborach społeczeństwo oddało pełnię władzy właśnie im. To jest ten czarny scenariusz, bo oczywiście może być tak, że państwo władza się między sobą dogada.
Teraz przyjmijmy wariant, że to rada wybiera sobie „szefa”. Matematyka tutaj jest dość prosta – jeśli większość radnych ma Wolna Łęczyca, to ma luksus wolności wyboru.
A jeżeli układ sił nie jest taki oczywisty? Czyli, jeśli mamy 15 radnych, załóżmy, że 6 wprowadza Wolna Łęczyca i 6 Swobodna Łęczyca. Trzech radnych wchodzi z komitetu Tylko Boruta.
Państwo muszą więc usiąść i siłą rzeczy rozmawiać tak, aby zawiązać koalicję i z tej koalicji wybrać el padrino, który poprowadzi lud. Wiąże się to ze sztuką kompromisu. Jak pokazuje nam także historia – nie wszystkie koalicje kończą się sukcesem. Może się więc zdarzyć tak, że koalicja tworzy władzę, którą sobie radośnie sprawuje przez 2 lata. Potem coś pęka i mamy free battle arena, gdzie każdy wali do każdego i tylko czeka do wyborów.
Kto straci przy obu czarnych scenariuszach? Mieszkańcy oczywiście.
Na razie mamy do czynienia z pocieszną gdybologią, w której udział bierze każdy, w tym i ja. Jeżeli mamy bardzo dobrych polityków, to właśnie oni teraz analizują wszelkie scenariusze i biorą pod uwagę zarówno całkowite zwycięstwo, jak i potencjalną koalicję, która się nie rozleci po pół roku.
A przy mieszkańcach jeszcze zostając – czytam, słyszę, że w przypadku, gdyby to rada wybierała burmistrza, natychmiast spotykam się z argumentem: „To nie jest mój burmistrz”.
Taki argument sprawdza się zawsze i wszędzie, ale jest przydatny dla osób, które chcą się wyróżnić gadaniem i niczym więcej. Bo niezwykle łatwo jest powiedzieć (i mieć przy tym rację), że ja na takiego czy takiego nie głosowałem. I czekać sobie cierpliwie do następnych wyborów.
Tak można było zrobić w 2010 roku, 2014 roku, tak można zrobić teraz i można zrobić tak po następnych wyborach. Oprócz bierności nie przynosi to niczego więcej.
Tutaj widzę analogię do bycia mechanikiem samochodowym. Mamy moc, władzę i potęgę naprawienia samochodu, ale jesteśmy obrażeni, bo za pierwszym razem klient pojechał do innego mechanika. Mówimy więc: „Ja nie popsułem, szukaj pan gdzie indziej. Przyjedź jak następnym razem się popsuje”. Kiepski byłby z nas mechanik, co nie?