- Czekam na karetkę, a za 15 minut podjechał radiowóz. Policjanci powiedzieli mi, że przysłał ich tu dyżurny, po uprzednim telefonie Falcka. Zadzwoniłem tam i powiedziałem parę ostrzejszych słów, a dyspozytorka chciała rozmawiać z policjantami. Ci z kolei nie chcieli z nią rozmawiać, zgłosili to dyżurnemu i dopiero wtedy, za jakieś 10 minut przyjechała karetka - mówi komendant.
Tomasz Olczyk podsumowuje całą sytuację, podkreślając, że przede wszystkim chodzi o ludzkie życie. Zaznacza też, że po praz pierwszy w przeciągu 25 lat pracy zderzył się z takim czymś.
- Jak już pogotowie przyjechało, to zabrało poszkodowanego, bo ten miał takie obrażenia, że nie było innego wyjścia. Łącznie to trwało około 25 minut po pierwszym telefonie, ale mówimy tutaj o ludzkim życiu. Rozumiem sytuacje, kiedy pogotowie rzeczywiście ma ręce pełne roboty, bo jeżdżą do wypadków i tym podobne, ale takie coś zdarzyło mi się pierwszy raz, a pracuję tutaj 25 lat.
Jak całe zajście komentuje Falck? Dyrektor regionu łódzkiego Grzegorz Anioł mówi, że dyspozytorka działała według procedur i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Zwraca uwagę, że komendant zgłaszając sprawę po raz pierwszy, nie miał bezpośredniego kontaktu z pacjentem, dlatego wysłano funkcjonariuszy na miejsce.
- Znam sytuację. Przede wszystkim nie było dostępnej karetki. Dyspozytorka otrzymała kilka uwag na temat stanu pacjenta. Strażnik zasugerował, że mężczyzna może być pod wpływem alkoholu, dlatego też na miejscu pojawiła się policja, aby ta oceniła stan mężczyzny, ponieważ strażnik, który zgłaszał, nie miał bezpośredniego kontaktu z pacjentem- mówi dyrektor – Taka jest procedura. Gdyby nie mówiono o tym, że pacjent może być pod wpływem, to dyspozytorka by przysłała straż pożarną. Po drugim telefonie karetka już przyjechała. Ja przesłuchałem te nagrania i tam z naszej strony nie było nic, co mogłoby niezgodne z procedurami – tłumaczy Grzegorz Anioł.