- Dochodziło do sytuacji, że opiekunowie bili dzieci po twarzy i plecach, pasem i pięściami, zatykali im usta, stosowali kary polegające między innymi na wielogodzinnym staniu na baczność. Dzieciom ograniczano dostęp do jedzenia i kontakt z rówieśnikami. Używano w stosunku do nich słów wulgarnych. 54-latka zastraszała podopiecznych, groziła im, że w sytuacji, gdy wyjdą na jaw informacje, co dzieje się u nich w domu, zostaną rozdzieleni i trafią do domu dziecka - mówił na łamach Gazety Lokalnej Krzysztof Kopania, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Łodzi.
Jeszcze bardziej szokujące były kolejne ustalenia - wszystkie z pięciorga pokrzywdzonych dzieci, w tym 3 dziewczynki w wieku 8 i 10 lat i dwaj chłopcy w wieku 11 i 13 lat, były wielokrotnie molestowane seksualnie przez 59-latka. Miały między innymi być przez niego zmuszane do seksu oralnego. Jedną z 10-letnich dziewczynek wykorzystywać miała również 20-letnia córka zboczeńca!
Dzieci zamykane w tapczanie
Tymczasem okazuje się, że proceder sięga jeszcze głębiej. Naszemu reporterowi udało się dotrzeć do Patrycji Torzewskiej - dziś dorosłej kobiety, która jako dziecko w 2007 roku trafiła do zwyrodnialców.
- Najpierw byłam sama, później przyszły kolejne osoby - było nas łącznie dwanaścioro. Na początku było w porządku, zaczęło się dopiero po około 3 miesiącach. Bili, szarpali, jak ktoś podpadł to zabraniali jeść, wykręcali klamki z drzwi. Z czasem było coraz gorzej, na kilka godzin potrafili zamknąć dziecko do piwnicy albo tapczanu! - opowiada łęczycanka.
Mężczyzna wraz ze swoją córką mieli łapać dzieci za ręce i nogi, by huśtając nim, wrzucić go ostatecznie do komórki na węgiel.
- W czasie, kiedy byłam u rodziny nie było molestowania. Facet chodził jednak po domu zupełnie rozebrany, a kiedy któraś z dziewczynek się myła, potrafił pod byle pretekstem wejść do łazienki i siedzieć tam udając, że czegoś szuka. Za to ich córka już wtedy wykazywała dziwne skłonności - tylko w stosunku do dziewczynek. Widać było, że coś jest z nią nie tak. Matka o wszystkim wiedziała, pozwalała na to, by działa się nam krzywda - opowiada pani Patrycja. - Chciałam to wszystko zostawić za sobą, teraz cała sprawa wraca, ale mam nadzieję, że już po raz ostatni i wszyscy dostaną maksymalne wyroki. To nie są ludzie.
Pani Patrycja ostatecznie uciekła z piekielnego domu do rodziny dziewczynki, którą wyciągnęła stamtąd biologiczna mama.
Winę ponosi PCPR?
- We trójkę - z koleżanką i jej mamą byłyśmy u kierownik PCPR-u zgłosić sprawę, opowiedzieć jak to wygląda. Pani Zielińska nic jednak nie zrobiła, nie wierzyła w to, co mówimy. Bo jak ktoś może zamykać dzieci w tapczanie? Teraz każdy jest mądry, wszyscy mówią, że coś przeczuwali, ale gdzie byli wtedy, kiedy można było jakoś temu zapobiec? W czasie, kiedy byłam w tym domu kontrole były może ze dwa razy - obydwie zapowiedziane - to ma być nadzór? Ci ludzie nigdy nie powinni mieć kontaktu z dziećmi! - oburza się P. Torzewska.
Jak się okazuje, już raz - w 2011 roku - kurator zalecił zabranie dzieci rodzinie A. PCPR jednak tego nie uczynił. Wręcz przeciwnie, zboczeńcom przyznawano kolejne maluchy. Sprawa wyszła na jaw dopiero, gdy po pobiciu jednego z chłopców dzieci opowiedziały o sytuacji szkolnemu pedagogowi, ta zgłosiła sprawę prokuraturze. Jednocześnie do organów ścigania dotarły informacje z jednego z ośrodków dla głuchoniemych. Dziewczynka, która na co dzień mieszkała u rodziny A. rysowała makabryczne rysunki mogące świadczyć o tym, że jest wykorzystywana seksualnie.
W związku ze sprawą coraz częściej zaczęło padać pytanie, gdzie był w tym czasie PCPR. Śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązku nadzoru nad rodziną rozpoczęła prokuratura, monitoring w placówce przeprowadził także Wydział Polityki Społecznej Urzędu Wojewódzkiego, kontrolę zamierza przeprowadzić także Starostwo Powiatowe.
Ówczesna kierownik Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie Iwona Zielińska przyznała, że do placówki docierały sygnały o nieprawidłowościach związanych z biciem, ale po zapewnieniach ze strony rodziny o zmianie postępowania dzieci ponownie trafiały pod jej opiekę. Jednak to właśnie podczas jednej z wizyt domowych PCPR-u dzieci dowiedziały się, że mogą opowiedzieć o wszystkich problemach pedagogowi – z czego później skorzystały.