Problemem takiej oryginalności jest to, że są zawsze na świeczniku. Czy oni sami tego chcą, czy nie, ich wypowiedzi będą podświadomie brane przez adresatów, jako służące konkretnemu celowi, czyli uderzenia w konkurencję.
Ta cała oryginalność i czasem błędna interpretacja celowości wypowiedzi, moim zdaniem, częściowo doprowadziła do syndromu „oblężonej twierdzy”.
Portugalski trener Jose Mourinho zwykł wykorzystywać syndrom „oblężonej twierdzy” jako technikę motywacyjną. Polega ona na przedstawianiu rzeczywistości w taki sposób, aby wzbudzić poczucie osaczonego. Bo kiedy możemy być najbardziej efektywni, jeśli nie na włączonym instynkcie samoobronnym?
Więc, ten pan, prowadząc za pierwszym razem Chelsea, na konferencjach prasowych mówił, że sędziowie podejmują celowe decyzje, mające szkodzić jego piłkarzom. Przedstawiał to w taki sposób, że piłkarze, jak i media i postronni obserwatorzy, wierzyli w to.
Tę samą technikę stosował prowadząc włoski Inter. Wówczas liga włoska skażona była słynną aferą „Calciopoli”, kiedy to udowodniono na szeroką skalę korupcję we włoskiej piłce, degradując między innymi Juventus. Inter uszedł bez szwanku i był przedstawiany, jako jedna z tych sprawiedliwych drużyn, a zarazem poszkodowana przez korupcję. Co prawda „Calciopoli” miało miejsce z jakieś dwa lata przed przyjściem Mourinho, ale Włosi już inaczej patrzyli na decyzje sędziowskie. Więc co zrobił Mourinho? Kontynuował swoją taktykę, sugerując, że sędziowie nadal szkodzą Interowi.
W Realu Madryt ten sposób nie do końca się udał, choć w pierwszym sezonie wszyscy słyszeli jego słynne „por que?” (dlaczego?), gdy jeden z graczy Realu Madryt otrzymał czerwoną kartkę w meczu półfinałowym Ligi Mistrzów, a która bardzo wpłynęła na ostateczny wynik spotkania.
Przedstawiam te sytuacje dlatego, bo chcę mniej więcej przybliżyć definicję syndromu oblężonej twierdzy. A chcę przybliżyć, ponieważ odnoszę wrażenie, że obecnie, w grodzie Boruty, mamy dwie oblężone twierdze, co niejako wiąże się z wyżej opisaną oryginalnością i celowością wypowiedzi.
Z jednej strony mamy radnych, którzy nie ufają burmistrzowi. Każde działanie burmistrza poddawane jest szczegółowej analizie, ponieważ jego decyzje mogą nie do końca służyć miastu, a już na pewno mogą być kierowane przeciw radnym.
Dociekliwość w tym przypadku jest usprawiedliwiona tym, że rada nie wierzy burmistrzowi, co, moim zdaniem, pod syndrom oblężonej twierdzy idealnie się wpasowuje. Bo poczucie zagrożenia i osaczenia istnieje. Instynkt podpowiada, aby nie dać się mamić, więc radni podchodzą z pewną dozą nieufności.
Z drugiej strony mamy burmistrza, który może odnieść wrażenie, że dociekliwość radnych jest celowana w jego osobę, a nie dobro miasta. Więc każde pytanie, zadane mniej lub bardziej subtelnie, traktuje jako atak. Poczucie osaczenia przez radnych, którzy chcą mu zaszkodzić, w tym przypadku może zaistnieć. I ono chyba istnieje.
Więc, mamy dwie oblężone twierdze, gdzie dzialanie którejś ze stron traktowane jest jako „ad personam”.
Swoją drogą, nasze ego, czasem powoduje błędną interpretację zdarzeń. Jeżeli nauczyciel postawi komuś lufę, to na pewno dlatego, że tego kogoś nie lubi, a jeżeli pracownik zaliczy kontrolny op****ol od kierownika, to również dlatego, że kierownik się na niego uwziął.
Oczywiście są to interpretacje spontaniczne, natomiast przy syndromie oblężonej twierdzy, permanentne. Czy miasto na tym traci? Niekoniecznie, bo każdy patrzy sobie na ręce. Kto na tym zyska? Z pewnością oryginalni politycy.